_
Andrzeja Panufnika miałem szczęście poznać w latach 80. w Londynie, kiedy zacząłem tam mieszkać. Był to nadzwyczajny człowiek. Obdarzony niezwykłym poczuciem humoru, szalenie wrażliwy, uwielbiający prywatność, swój dom, ciszę i spokój. Był też człowiekiem niezwykle zorganizowanym i przestrzegającym podczas pisania każdego utworu zasad matematycznych. Tam nie było przypadku. Z drugiej strony, wykorzystanie przez niego czasu w muzyce było zupełnie nadzwyczajne. Najwspanialszym środkiem ekspresji w muzyce jest cisza. On tę ciszę miał zagospodarowaną w zupełnie niebywały sposób.
Najbliższym mi utworem Panufnika jest Kołysanka na 29 instrumentów smyczkowych i dwie harfy, jeden z jego pierwszych utworów. Sam materiał, instrumentacja, wykorzystanie smyczków i harf oraz sonorystyka tego utworu, biorąc pod uwagę, że był to jeden z jego wczesnych utworów, jak na tamte lata był szalenie awangardowy. Drugi powód, dla którego ten utwór wydaje mi się najbliższy, jest to, że będąc bardzo młodym, zaczynającym karierę dyrygentem, miałem możliwość nagrania go z Wielką Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia, obecnym NOSPREM. Ten utwór kojarzy mi się z początkami mojej kariery, więc jest szalenie osobisty.
No i jak wiemy, Andrzej Panufnik był na czarnej liście i właściwie od wyjazdu z Polski nie egzystował w żadnej ewidencji kompozytorów naszego kraju. Ale chodząc do szkoły, nie tyle oficjalnie, ile od profesorów, wiedzieliśmy, kim jest Panufnik, co pisał, jak pisał. Więc on jednak tu egzystował. Przypominam sobie, jak kończyłem studia, to była połowa lat 70., i zaczynałem swoją karierę dyrygencką, wtedy orkiestrze radiowo-telewizyjnej pozwolono na nagranie Kołysanki. Wprawdzie nigdy nie wyemitowano jej na antenie, ale już była zarejestrowana.
To było nieprawdopodobne, jak daleko sięgała jego wyobraźnia muzyczna. To jest Hommage à Chopin, który również napisany jest tylko na sekcję smyczkową z fletem solo. Wykorzystanie instrumentów smyczkowych i sonorystyka, i paleta barw, jaką osiągnął w tym utworze, jest zniewalająca. Wszystkie utwory Andrzeja Panufnika, kiedy otwiera się partyturę, wydają się niezwykle proste konstrukcyjnie. Potem, w realizacji, stwarzają bardzo dużo problemów . To nie jest łatwa muzyka, ale myślę, że jest to muzyka, w którą jak się wejdzie i zgłębi, to trafia się do cudownego, wyjątkowego świata.
Z symfonii najbliższa jest mi Sinfonia di Sfere, która bazuje właściwie na stricte matematycznym schemacie. Z drugiej strony, pozostawia miejsce dla wyobraźni i dla fantazji. Jest tu pewne podobieństwo z Witoldem Lutosławskim, z którym Panufnik był bardzo blisko i przecież w czasie okupacji grywali razem na dwa fortepiany czy na cztery ręce. I potem oddalili się od siebie. Ale miałem to szczęście i przywilej znać obu twórców, i było zupełnie niesłychane, z jaką admiracją o sobie mówili. Witold Lutosławski również był bardzo zorganizowanym, bardzo prywatnym człowiekiem. I również u niego wszystko z matematyczną dokładnością było zrobione i wydawało się, że w tej muzyce nie ma przypadku. Oczywiście to nie jest cała prawda. Tak jednego, ja i drugiego kompozytora dzieła są bardzo ściśle zaplanowane, ale pozostawiają wykonawcy możliwość włączenia wyobraźni i dysponowania tym ściśle zorganizowanym materiałem.
Zawsze, kiedy jechałem do Polski na koncerty, wypytywał po powrocie, jak było, z kim rozmawiałem. Zawsze bardzo żywo interesował się krajem. I pamiętam jego powrót do kraju po paru dekadach. Bardzo bał się tego wyjazdu. Trudno się dziwić – nie wiedział, jak będzie przyjęty, czy ktoś go jeszcze pamięta. Po powrocie, po wizycie w Polsce, wyglądał na człowieka niebywale szczęśliwego. Jak gdyby to było mu potrzebne, żeby poczuć się kompozytorem spełnionym.