PIOTR KOWALCZYK: Jak trafiłeś do FINA?
MICHAŁ PIEŃKOWSKI: Zaczynałem jako wolontariusz na Święcie Niemego Kina. Przez pierwsze kilka lat byłem wolontariuszem, a w roku 2009, gdy rozpoczynał się projekt Nitrofilm i potrzebowali kogoś do pracy przy przedwojennych filmach, przypomnieli sobie, że w Iluzjonie był jeden taki dzieciak, co się na tym nie najgorzej znał. Tak trafiłem do Filmoteki,
Początkowo zajmowałem się opracowywaniem filmów objętych tym projektem, a potem płynnie przeszło to w opiekę nad całością naszego przedwojennego zbioru filmowego.
Kiedy zainteresowałeś się kinem przedwojennym?
Kinem przedwojennym zacząłem się interesować, wręcz pasjonować, jeszcze w podstawówce, więc gdy pojawiła się możliwość związania się z nimi zawodowo, poszedłem w to jak w dym.
Od czego się u ciebie zaczęło?
Od piosenek. Od zawsze miałem ciągoty do dawnej muzyki rozrywkowej. W rzeczach po pradziadku, który był wojskowym, znalazłem kiedyś szelakową płytę, na której znajdowała się piosenka z filmu „Dodek na froncie”. Od niej zaczęła się u mnie fascynacja przedwojennymi piosenkami. W tamtych czasach nie było właściwie żadnych składanek z międzywojenną muzyką popularną, nagrania piosenek były trudno dostępne, pojawiały się natomiast w przedwojennych filmach. Jeszcze w podstawówce zacząłem nagrywać je na kasetach VHS, gdy od czasu do czasu pojawiały się w telewizji, a potem oglądałem je w kółko. I tak pasja do piosenek przerodziła się w pasję filmową.
Czy jest jakiś film, który byś polecił laikowi jako punkt startu jako punkt do poznawania polskiego kina dwudziestolecia międzywojennego?
Może świetne komedie muzyczne, takie jak „Manewry miłosne” Nowiny-Przybylskiego i Konrada Toma, „Zapomniana melodia” Toma i Jana Fethego, „Piętro wyżej” Leona Trystana czy „Pani minister tańczy” Juliusza Gardana? Jeśli ktoś chce zobaczyć naprawdę dobry dramat, gorąco polecam jeden z moich ulubionych filmów: „U kresu drogi” Michała Waszyńskiego. Z kolei „Wrzos” Juliusza Gardana jest w mojej ocenie najlepszym polskim melodramatem, jaki kiedykolwiek powstał – nie tylko przedwojennym, ale w ogóle.
Trzeba jednak pamiętać, że jako filmograf masz do filmów przedwojennych specyficzne podejście…
W codziennej pracy staram się ich raczej nie oceniać, bo od tego są filmoznawcy. Moim zadaniem jest te filmy opisać, zdobyć, czy też ustalić jak najwięcej suchych informacji: nazwisk, dat, liczb, faktów i to jest dla mnie najistotniejsze. Potem z tych danych filmoznawcy mogą tworzyć historię polskiego kina.
Różnicę między filmografem a filmoznawcą widzę w tym, że filmograf zbiera dane, a filmoznawca potem te dane przetwarza, interpretuje i pisze z nich historie. Oczywiście filmoznawca w pewnym zakresie jest także filmografem i na odwrót, ale w dzisiejszych czasach, kiedy archiwistyka filmowa się mocno rozwinęła i kiedy rekonstrukcja i restauracja cyfrowa filmu wchodzą na coraz wyższy poziom szczegółowości, to można te dwie dziedziny rozdzielić, wytyczyć, kto się czym zajmuje.
Przez ostatnie kilkadziesiąt lat, ponieważ dostępność źródeł i wiedzy na temat przedwojennego kina była dość ograniczona, było sporo sytuacji, w których filmoznawcy wysnuli jakieś wnioski, niestety bazujące na nie do końca rzetelnych podstawach, i wyszły z tego różne przekłamania.
W codziennej pracy staram się tych filmów raczej nie oceniać. Moim zadaniem jest je opisać, ustalić jak najwięcej suchych informacji: nazwisk, dat, liczb, faktów
Masz na myśli jakieś konkretne przykłady?
Dobrym przykładem jest „Sportowiec mimo woli” Mieczysława Krawicza. Ogólnie wszyscy znali ten film, ale nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie ogląda przedwojennego filmu, tylko jego powojenną przeróbkę, coś, co zostało przemontowane przez amerykańskich dystrybutorów już po II wojnie światowej. Z tego wprawdzie nie było daleko idących przekłamań historycznych, ale ten film pokazał, że bardzo istotne jest, żeby wiedzieć, co tak naprawdę oglądamy.
Inny przykład to niemy film „Rok 1863” Edwarda Puchalskiego. Jak się okazało podczas naszych prac rekonstruktorskich i badań filmograficznych, ten film istniał w dwóch różnych wersjach. Pierwsza to wersja oryginalna z roku 1922, druga została przerobiona i wprowadzona do dystrybucji 10 lat później. Bardzo dużo w tym filmie zostało zmienione i problem w tym, że dotychczas znana była tylko ta późniejsza wersja. Były tam m.in. takie efekty, że część dialogów była w postaci plansz z napisami, ale kilka dialogów było w postaci napisów nałożonych na obraz. Nie były to napisy na dole obrazu, tak jak dzisiaj jesteśmy przyzwyczajeni, ale w środkowej części kadru. Nie spotkałem się nigdzie z takimi stwierdzeniami na piśmie, ale wyobrażam sobie, że filmoznawcy mogliby na podstawie tego filmu wysnuć mylne wnioski, że już na początku lat 20. robiliśmy takie rzeczy jak dialogi w postaci napisów nałożonych na obraz. Tylko że byłaby to nieprawda. W bardzo wielu przypadkach natrafiamy na tego typu pułapki…
Jest to trochę detektywistyczna praca…
Zdecydowanie, zwłaszcza jeśli chodzi o przedwojenne filmy. Z kolei praca filmoznawcy specjalizującego się w filmach przedwojennych, jest jak spacer po polu minowym, bo najróżniejszych pułapek czyha tutaj bardzo dużo.
Czy masz jakieś szacunki ile filmów przedwojennych dotrwało do naszych czasów, ile FINA zdigitalizowała lub ma w planach zdigitalizować?
To zależy, co rozumiemy przez film. Filmów pełnometrażowych mamy w swoich zbiorach około 170. Zdecydowana większość z nich już zdigitalizowana, ale niektóre z nich, to bardzo wczesne digitalizacje sprzed ponad ćwierć wieku, a więc trzeba je będzie powtórzyć. Oczywiście, są filmy zaginione i takie, których nadal poszukujemy. Do naszych czasów zachowało się ok. 75% polskiej produkcji z czasów kina dźwiękowego. Dużo gorzej jest z filmami niemymi, zachowało się ich niewiele, przy czym ponad połowa z nich to filmy niekompletne albo zachowane jedynie we fragmentach. Takich filmów niemych, które są w miarę pełne i nadają się do pokazywania, mamy zaledwie 10. Ale poza filmami fabularnymi są także krótkometrażowe, dokumentalne, reportaże, kroniki filmowe, reklamy (mamy kilkadziesiąt przedwojennych reklam). Trudno jest oszacować, ile tego powstawało, więc trudno też powiedzieć, jaki procent jest w Filmotece. O ile filmy fabularne były reklamowane, mamy do nich programy kinowe, czy recenzje, o tyle filmy krótkometrażowe najczęściej były przez prasę przemilczane i nie były wymieniane w repertuarach kin. O wielu tych filmach po prostu nic nie wiemy.
Do naszych czasów zachowało się ok. 75% polskiej produkcji z czasów kina dźwiękowego. Dużo gorzej jest z filmami niemymi, zachowało się ich niewiele, w dodatku ponad połowa z nich to filmy niekompletne
Co przyciąga widzów do kina przedwojennego?
Mam wrażenie, że egzotyka. Przez ostatnie kilkadziesiąt, czy nawet sto lat bardzo dużo się zmieniło, więc dawne filmy bardzo różnią się od tych dzisiejszych. Ci, którzy sięgają po stare, naprawdę stare filmy, mają okazję zobaczyć, jak wielką drogę sztuka filmowa przeszła przez ten czas. Filmy nieme są inne właściwie pod każdym względem, ale chyba najdziwniejsze dla współczesnych widzów są wczesne filmy dźwiękowe. Kiedy wreszcie pojawiła się możliwość realizowania filmów dźwiękowych, nikt (ani filmowcy, ani aktorzy) nie wiedział, jak się za to zabrać i co powinna zawierać ścieżka dźwiękowa. Robiono wtedy dużo eksperymentów, niektóre z nich z dzisiejszego punktu widzenia są kuriozalne i niedorzeczne. Początkowo uważano, że kino dźwiękowe będzie po prostu reprodukcją teatru na ekranie. Stosunkowo szybko okazało się, że nie tędy droga. Wiadomo było, że trzeba to robić inaczej, ale nikt nie wiedział jak. Powstawały wtedy filmy, w których część dialogów miała postać plansz z napisami, jak w kinie niemym, a część była już mówiona. Dla dzisiejszego widza to może być bardzo dziwne, dlaczego ten film jest trochę pisany, trochę mówiony, ale to pokazuje, jak rozwijało się kino dźwiękowe i z jakimi problemami się początkowo zmagało.
We wczesnych filmach dźwiękowych można zobaczyć dużo różnych prób wykorzystania dźwięku, które ostatecznie się nie sprawdziły i właśnie te nieudane próby wydają mi się najciekawsze.
Na przykład?
Filmem, w którym eksperymenty z dźwiękiem doprowadziły do ciekawych efektów jest jeden z pierwszych radzieckich filmów dźwiękowych „Car szaleniec” (w reżyserii Aleksandra Fajncimmiera). Dźwięk został tu wykorzystany w niezwykły sposób. Jest scena, kiedy główny bohater krzyczy, ale krzyk właściwie nie jest dialogiem, tylko efektem dźwiękowym, uzyskanym przy pomocy słów, które nie do końca są słowami. Ciężko to przyrównać do czegokolwiek – takich rzeczy już się w dzisiejszym kinie nie robi, chociaż… Podobny zabieg możemy zobaczyć w filmie „Dzień świra” w scenie na plaży: są osoby, które rozmawiają o jakichś głupotach i mówią w kółko „tiu-tiu-tiu”, niby jest to dialog, ale nie są to słowa – chodzi tylko o pokazanie, że to, co gadają, nie ma najmniejszego sensu. To bardzo nietypowe wykorzystanie zarówno dźwięku, jak i mowy ludzkiej. Takie zabiegi można spotkać we wczesnym kinie dźwiękowym.
Czy są jakieś polskie filmy z tego okresu, których wciąż nie zobaczyłeś?
Oczywiście! Praca z najstarszymi filmami jest bardzo czasochłonna, więc w naszych zbiorach wciąż jest wiele filmów, do których jeszcze nie dotarłem. Poza tym są filmy zaginione. Najbardziej czekam aż się odnajdzie film „Żołnierz królowej Magadaskaru” w reżyserii Jerzego Zarzyckiego. To była komedia muzyczna nakręcona w 1939 roku, która nie zdążyła wejść na ekrany przed wojną, ale w czasie wojny i jeszcze w pierwszych latach powojennych była wyświetlana w Warszawie. Potem film niestety zaginął, nie tracę jednak nadziei, że kiedyś się znajdzie.
Najbardziej czekam aż się odnajdzie film „Żołnierz królowej Magadaskaru” w reżyserii Jerzego Zarzyckiego, komedia muzyczna nakręcona w 1939 roku. Nie zdążyła ona wejść na ekrany przed wojną, ale w czasie wojny i jeszcze w pierwszych latach powojennych była wyświetlana w Warszawie
W jaki sposób współcześni filmografowie trafiają na różne zaginione perły kina?
Czasem znajdują się one przypadkiem u osób prywatnych, czasem w zagranicznych archiwach. W każdym archiwum jest jakaś pula materiałów niezidentyfikowanych. My w swoich zbiorach również mamy zagraniczne filmy, o których niewiele wiemy.
Niezwykła była historia filmu „Europa” Franciszki i Stefana Themersonów z 1932 roku. Film odnaleziony przez specjalistów z Instytutu Pileckiego kilka lat temu. Właściwie trudno powiedzieć, że był to film zaginiony. W Niemieckim Archiwum Federalnym (Bundesarchiv) był skatalogowany już od bardzo dawna pod właściwym tytułem, tylko po prostu… nikt o niego nie pytał. I gdy wreszcie ktoś to zrobił, to okazało się, „Europa” po prostu tam jest. Dwa lata temu film miał w Kinie Iluzjon swoją repremierę.
Czy polska kinematografia przedwojenna miała swoją specyfikę?
Na pewno powstawała w bardzo specyficznych warunkach. O ile na zachodzie istniały wielkie przedsiębiorstwa produkcyjne, które zajmowały się przemysłem filmowym, o tyle w Polsce przemysłu na dobrą sprawę nie było, to było raczej rzemiosło. Przesadą byłoby stwierdzenie, że filmy powstawały w warunkach chałupniczych, ale były realizowane przez małe przedsiębiorstwa o niewielkim budżecie.
Mimo, że nasza kinematografia była po prostu biedna, całkiem nieźle sobie radziła i produkowała nienajgorsze filmy. Wiele z nich było wyświetlanych za granicą, a niektóre z nich odnosiły nawet międzynarodowe sukcesy.
Rzeczą charakterystyczną dla polskich filmów jest to, że nawet w komediach muzycznych zdecydowana większość dowcipów bazuje na słowach – jest w nich mnóstwo gier słów, aluzji i dowcipów. Warstwa językowa i te dowcipy słowne są naprawdę na wysokim poziomie i to one stanowią trzon komediowości naszych przedwojennych filmów. Wydaje mi się, że była to bariera, przez którą te filmy nie odnosiły aż tak wielu sukcesów zagranicznych. Było w nich tyle lokalnych aluzji niejasnych dla widza zagranicznego, gier słownych, których nie sposób przełożyć na inne języki, że te filmy wyświetlane za granicą dużo traciły, a publiczność nie była ich w stanie w pełni docenić.
Rzeczą charakterystyczną dla polskich filmów jest to, że nawet w komediach muzycznych zdecydowana większość dowcipów bazuje na słowach – jest w nich mnóstwo gier słów, aluzji i dowcipów
Jaki był największy hit dwudziestolecia międzywojennego?
Jednym z największych przebojów był „Znachor” Michała Waszyńskiego, który przez długie tygodnie nie schodził z ekranów. Dzięki spektakularnemu sukcesowi kasowemu wytwórnia Feniks, która znajdowała się na skraju bankructwa, stanęła na nogi i kontynuowała działalność aż do wybuchu II wojny światowej.
Wyjaśniłbyś różnicę między rekonstrukcją a restauracją?
Wiele osób myli te dwa pojęcia. To, co większość dzisiejszych widzów uważa za rekonstrukcję, naprawdę rekonstrukcją nie jest. Praca nad oczyszczeniem obrazu z rys, plam, zniszczeń i całej patyny czasu, czy praca nad dźwiękiem, i jego odszumieniem – to są prace restauratorskie. Po nagielsku ten proces nazywa się restoration. Problem w tym że po polsku słowo restauracja kojarzy się raczej z jadłodajnią i dlatego „restauracja filmu” może brzmieć dziwnie.
Rekonstrukcja filmu polega na przywróceniu jego pierwotnego kształtu, jeśli chodzi o kolejność ujęć, oraz ich zawartość. Rekonstrukcję przeprowadza się w sytuacji, kiedy mamy kilka niekompletnych kopii filmu i składamy z nich jedną kompletną, a przynajmniej na tyle kompletną, na ile jest to możliwe. Rekonstrukcję przeprowadza się też w przypadku, gdy mamy zachowanych kilka różnych wersji filmu. Trzeba wtedy zbadać, która z nich jest tą właściwą, następnie uzupełnić brakujące sceny i fragmenty scen z innych kopii filmu, czasem trzeba też usunąć fragmenty, których w tym filmie nie powinno być, ponieważ są późniejszymi ingerencjami – to jest właśnie rekonstrukcja filmu. W przypadku filmów powojennych bardzo rzadko przeprowadza się prace rekonstruktorskie, dlatego że w Polsce zdecydowana większość filmów powojennych jest kompletna i takich prac po prostu nie wymaga. Są nieliczne wyjątki, ale generalnie na filmach powojennych przeprowadza się głównie prace restauratorskie, natomiast prace rekonstruktorskie dotyczą tylko tych najstarszych zabytków, głównie przedwojennych.
Od zeszłego roku FINA realizuje projekt digitalizacji dorobku polskiej kinematografii z Programu Operacyjnego Polska Cyfrowa. Filmy pokazywane są w Kinie Iluzjon w ramach cyklu „Film z historią” oraz udostępniane na Ninatece. Czy jest wśród nich jakieś wyjątkowe odkrycie?
Do programu Polska Cyfrowa udało mi się wytypować pewną pulę filmów, które były zupełnie nieznane. Z różnych przyczyn nie były wyświetlane przez ostatnich kilkadziesiąt lat. Można zobaczyć tutaj takie skarby, jak film „Serek i chleb”, prawdopodobnie pierwszy film dokumentalny, w którym komentarz lektorski jest przeczytany gwarą góralską. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat ten film nie był pokazany ani razu. Drugi taki film to „Widzę cię we wspomnieniu”, w którym komentarz lektorski w całości jest zmontowany z fragmentów prozy Stefana Żeromskiego, a czyta go najwspanialszy przedwojenny spiker radiowy Tadeusz Bocheński. Ten film też dotychczas nie był wyświetlany.
A które filmy zdigitalizowane w ramach POPC uważasz za najciekawsze?
Ja na wszystkie te filmy patrzę ze specyficznego punktu widzenia – jako filmograf. Ważne są dla mnie filmy, przy których praca okazała się najciekawsza. Pod tym względem szczególnie ciekawy był krótkometrażowy reportaż „Szlakiem mew” Mieczysława Bilażewskiego z 1939 roku. To jest naprawdę przeuroczy film, pokazujący nadmorskie miejscowości wypoczynkowe – Rozewie, Jastrzębia Góra, Jastarnia, Jurata, Gdynia. Jego ogromną wartością jest to, że w finałowej scenie widzimy grupę polskich aktorów filmowych w prywatnych sytuacjach podczas wypoczynku na plaży. Widzimy na przykład, jak Tola Mankiewiczówna je lody, jak Elżbieta Barszczewska czyta książkę, Ziuta Buczyńska tańczy na plaży, w końcu jak Mieczysław Milecki ze Stefanem Hnydzińskim pływają sobie i wygłupiają się. To są absolutnie unikatowe sceny. Rzeczą, którą mnie jeszcze bardzo rozczula, jest komentarz lektorski czytany przez Andrzeja Boguckiego, który był aktorem, piosenkarzem i osobą bardzo blisko związaną z Polskim Radiem. Do naszych czasów zachowały się trzy niekompletne kopie, dodatkowo ukazało się, że mamy dwie różne wersje, więc prace nad rekonstrukcją tego filmu była szczególnie ciekawa.
Czy któryś z tych aktorów lub aktorek należy do twoich ulubionych?
Pytanie o ulubioną aktorkę czy aktora jest dla mnie trudne, bo to mi się co jakiś czas zmienia. Kiedyś przeżywałem wielką fascynację Mirą Zimińską i do dzisiaj zresztą uważam, że to była niesamowita artystka. Bardzo ciekawym odkryciem w Filmotece była Maria Górczyńska, artystka dramatyczna, która odgrywała bardzo ciekawe role filmowe, choć miała ich niewiele. Jest o tyle nietypowa, że grała zarówno w dramatach jak i komediach. Szczególnie lubię dramat „Druga młodość” oraz komedię „Co mąż robi w nocy” (oba autorstwa Michała Waszyńskiego), w których Maria Gorczyńska grała w gruncie rzeczy bardzo podobne postacie, ale w zupełnie innym ujęciu, bo raz to jest na wesoło, a raz na dramatycznie. To pokazuje niesłychaną rozpiętość jej możliwości aktorskich.
Jak mogłaby wyglądać polska kinematografia, gdyby nie wybuch II wojny światowej?
Z pewnością wyglądałaby zupełnie inaczej. Przez te ostatnie dwa lata przed wybuchem II wojny światowej da się w naszych filmach zaobserwować niesamowity rozwój i bardzo duży postęp. Między filmami z roku 1937 i 1939 różnica jest naprawdę ogromna. Gdyby nasz świat filmowy dalej rozwijał się w tym tempie, a wszystko wskazuje na to, że tak właśnie by było, to nasza kinematografia byłaby naprawdę wspaniała.
Rozmawiał Piotr Kowalczyk
Michał Pieńkowski
Filmograf. Interesuje się wszystkim, co jest związane z polskim show-biznesem lat międzywojennych: kabaretem, fonografią, kinematografią i radiem. Jest konsultantem filmów i książek z tych dziedzin. Na co dzień pracuje w Filmotece Narodowej – Instytucie Audiowizualnym, gdzie opracowuje i dokumentuje przedwojenny zbiór filmowy, a także bierze udział w rekonstrukcji cyfrowej przedwojennych filmów fabularnych. Naukowo zajmuje się historią polskiej fonografii. Prowadzi wykłady, prelekcje i spotkania poświęcone przedwojennemu kinu polskiemu.